12 maja 2024r. Imieniny: Pankracego, Dominika, Domiceli
Gospodarz strony: Andrzej Dobrowolski     
 
 
 
 
   Starsze teksty
 
Stanisław Likiernik - >Machabeusz< z Garwolina

      W ostatnim lipcowym wydaniu Dużego Formatu ukazał się ciekawy wywiad ze Stanisławem Likiernikiem.

       Przekazujemy go i na naszej stronie, bo jego bohater urodził się i wychowywał w Garwolinie, wzrastając w rodzinie oficera 1 PSK. W tym samym środowisku wyrastał autor powieści „Kolumbowie”, i właśnie Stanisław Likiernik – jego kolega z AK - stał się dla niego pierwowzorem jednej z postaci książki.

        Andrzej Dobrowolski

 

KOLUMB ROCZNIK 23

Ewa Winnicka: - To Pan wymyślił tytuł "Made in Poland"?

http://www.czasgarwolina.plStanisław Likiernik:  - Uparłem się, żeby tak tę książkę zatytułować. Bo chociaż mieszkam za granicą od 1946 roku, to całkowicie ukształtowały mnie te lata w Polsce. Dom rodzinny w Konstancinie, a potem Kedyw i powstanie.

- Jak Pana ukształtowały?

 - Lubię żyć, proszę Pani.

- Ale nie lubi Pan tych dyskusji, czy powstanie było porażką, czy może jednak moralnym zwycięstwem?

 - Bo dla mnie to oczywista klęska i tragedia. I nie rozumiem żadnych wątpliwości. Jak śmierć 200 tysięcy ludzi, zrujnowanie miasta, można nazwać zwycięstwem?

- Czyli z gruntu zła była decyzja o tym, że w 1944 roku Warszawa rusza zbrojnie przeciw wrogowi?

 - Żeby podjąć właściwe decyzje - trzeba było słuchać rozsądnych dowódców. Okazało się, że było dwóch ludzi rozsądnych, pułkownik Iranek-Osmecki i pułkownik Bokszczanin, którzy mówili, że trzeba czekać, że sam początek sierpnia to za wcześnie, że owszem, Rosjanie doszli do Wisły, ale trzeba działać, kiedy będą przekraczać Wisłę i nie będą mogli zawrócić. Generał Chruściel, czyli ''Monter'', wywołał powstanie za wcześnie. Chciał zrobić niespodziankę Stalinowi. Podobno Mikołajczyk miał nadzieję, że wzruszy Stalina, co było błędem, bo on się łatwo nie wzruszał. Wykończył miliony własnych ludzi, więc kilkaset tysięcy Polaków było dla niego splunięciem. Katyń też był dla niego splunięciem i nie rozumiał, o co Polacy robią tyle hałasu. Było tyle miast zniszczonych w Rosji, dlaczego Warszawa miała być wyjątkiem? Myśmy w Warszawie o kulisach niewiele wiedzieli, ale mieliśmy w Kedywie przeczucie. Dwa dni przed powstaniem mój przyjaciel Roman Mularczyk, późniejszy pisarz Roman Bratny, powiedział do mnie: jak będzie powstanie, to Stalin poczeka, aż nas Niemcy wykończą. Mówię: Roman, ja to wiem, ty to wiesz, to pewnie nasi szefowie wiedzą, co robią. Okazało się, że nie bardzo.

- A dla żołnierzy? Czy młodzi żołnierze mogli dłużej bezczynnie czekać?

 - Ja należałem do Kedywu, myśmy mieli za sobą akcje zbrojne i kontakt z bronią. Może setka powstańców miała broń i doświadczenie. Może jeszcze ludzie z batalionu "Zośka". Reszta czekała na powstanie, żeby się wreszcie wyżyć w prawdziwej walce. Ale mam wrażenie, że najbardziej chciał się wyżyć "Monter". Został przez Londyn mianowany szefem powstania, więc bał się, że jak powstanie nie wybuchnie, to on nie będzie szefem.

   Ja w tym powstaniu ostatecznie straciłem wiarę w Boga. Pamiętam też, jak się zaczęło zwątpienie: stoję na kładce nad Dworcem Gdańskim, jest lato 1942 roku, pode mną wagony pełne ludności pochodzenia żydowskiego, upał, słyszę potworne wycie, ręce kobiet, dzieci, wyciągnięte błagalnie przez te niewielkie okienka. Wody! I widzę esesmana, który idzie wzdłuż torów z pełnym wiadrem, a jak dochodzi do okienka, to wylewa tę wodę na peron. Takie bezinteresowne okrucieństwo. A potem te sceny z powstania.

  Wie Pani, ja po wojnie byłem bardzo zaprzyjaźniony z szefową szkoły prowadzonej przez zakonnice w Szymanowie. Zatrzymywałem się tam często podczas moich wizyt w Polsce. I siostrzyczki prosiły, żebym opowiadał o tym, co się działo w czasie wojny i jak to się stało, że przeżyłem. Pytały, czy ja widziałem w tym wszystkim palec boży. Odpowiadałem, że widziałem trupy, porozrywane ciała, tragedie, rozbite rodziny, ale palca bożego akurat już nie.

- Co pan pamięta z dzieciństwa w Konstancinie?

 - Najpierw mieszkaliśmy w Garwolinie, do Konstancina przeprowadziliśmy się w 1928 roku, kiedy ojca przenieśli do Sztabu Generalnego. Pamiętam małą klacz Basię, wyjazdy na narty, kodeks honorowy: nie wolno obrażać ojczyzny, matki, ojca. Marszałkowi Piłsudskiemu zaniosłem laurkę na urodziny. Poza tym pamiętam pełny dom: mama, która nim dowodziła, miała bardzo towarzyskie usposobienie. Organizowała brydże, bale, zapraszała do mnie inne dzieci. Zaprzyjaźniłem się wtedy z Romkiem. Był synem majora Mularczyka, kolegi ojca jeszcze z Garwolina. I Romek pomieszkiwał u nas miesiącami. Potem, ze względu na dojazdy do gimnazjum i na ojca pracę, przenieśliśmy się do Warszawy, na Żoliborz.

 -  Przyjaźń z Romanem przetrwała. Został Pan pierwowzorem postaci Skiernika, "Kolumba", symbolu wojennego pokolenia z najpopularniejszej powieści Romana Bratnego.

 - Ciągle muszę to prostować. Wiem, że Romek opowiadał w wywiadach o Skierniku - Likierniku, ale postać Kolumba ma wiele moich cech, lecz sporo też z Krzyśka Sobieszczańskiego, mojego kolegi z Kedywu. On miał pseudonim "Kolumb", ja dostałem pseudonim "Machabeusz". "Kolumb" to był dopiero facet z fantazją! Marynarz, nigdy nie mówił, gdzie się urodził. Jego życie nadaje się na powieść łotrzykowską. Miał żonę we Francji i w Polsce. Dzieci z obu związków. Jednej żonie mówił, że się właśnie rozwodzi z drugą. Potrafił lawirować jak mało kto. Zginął na morzu w 1949 roku.

- Ojciec Pana pracował w wywiadzie?

- Nigdy dokładnie nie mówił, czym się zajmuje. Myślę, że to mógł być kontrwywiad, dywersja, nadzór nad wojskowymi attachatami. Był bardzo doświadczonym wojskowym. W 1915 roku dostał się do rosyjskiej szkoły oficerskiej Gwardii Cesarskiej. Prosto z tej szkoły trafił do pułku gwardii konnej, dla której między innymi przeprowadzał konie z Mandżurii. 7 tysięcy kilometrów!

  We wrześniu go zmobilizowano, ale dostał rozkaz, by tworzyć Biuro Cenzury Poczty. Szlag go trafiał. Chciał walczyć, nie zdążył.

- Trafił do niewoli?

 - Wpadł 18 października. Niemcy przyjechali po ojca do Konstancina. Ich samochód stał przed domem, zupełnie się nie kryli. Ojciec akurat wracał, zobaczył to auto i chciał uciekać, ale stajenna mu przekazała, że oficer niemiecki zapowiedział, że jeśli się ojciec nie zgłosi, aresztują matkę i mnie. Więc się zgłosił. Matka następnego dnia poszła go szukać w alei Szucha, na gestapo, i nic nie wskórała. Potem, następnego dnia, nic nie mówiąc matce, poszedłem ja. Zachowałem się jak gówniarz, zacząłem pokrzykiwać po niemiecku. Strażnik chwycił mnie za ramiona, obrócił, kopnął w tyłek i zrzucił ze schodów. Zapragnąłem walczyć. W tamtych miesiącach, kiedy rząd polski i część wojsk ewakuowała się do Francji, my, chłopcy z Warszawy, też chcieliśmy tam jechać.

- Jak szesnastolatek z dobrego gimnazjum organizuje sobie wyjazd na drugi koniec Europy?

 - Mój kumpel ze szkoły powiedział, że jego stryj wszystko zorganizuje. Może nawet zapłacić po 20 złotych dolarów za mnie i za kumpla, musimy tylko znaleźć się w Zakopanem tego i tego dnia. Cała grupa miała jechać. Rozmawialiśmy z Bratnym, że to jakoś podejrzanie wygląda: ruch oporu za pieniądze? I Bratny miał instynkt. Powiedział: poczekaj, zobaczymy, jak wszystko będzie w porządku, to pojedziemy w następnej grupie. I ci moi kumple, kiedy zaczęli zakładać narty, to się okazało, że są otoczeni niemieckim wojskiem. Trafili do niewoli, byli pierwszymi, którzy budowali obóz w Oświęcimiu. My zostaliśmy w Warszawie, zaczęliśmy schodzić do podziemia.

- W jaki sposób?

 - Pewien porucznik rezerwy wynajmował u nas pokój. Słyszałem zza ściany charakterystyczny dźwięk rozkładanej i czyszczonej broni. Po tygodniu, dwóch nabrał do nas zaufania i zostaliśmy zaprzysiężeni w ZWZ. Dostawaliśmy zadania. Najpierw proste. Ja roznosiłem gazetki, spisywałem numery z samochodów, śledziłem jakichś ludzi. Ale oczywiście bardzo chciałem uczestniczyć w aktywnych akcjach bojowych. To się zaczęło dopiero, jak ruszył Kedyw w 1943 roku. Spłonęły olbrzymie składy benzyny, cała Warszawa zasnuła się dymem. Brali w tym udział nasi kumple z Gimnazjum Poniatowskiego, koniecznie chcieliśmy się do tego Kedywu dostać. Zgłosiliśmy się i kazali nam czekać.

- Długo Pan czekał?

 - Trzy miesiące. Podobno ktoś od nich obraził się, że nie powiedziałem dzień dobry na ulicy. Ja oczywiście nie powiedziałem ze względu na zasady konspiracji. Potem dostaliśmy fałszywe papiery. Kedyw działał na Czerniakowie, w Centrum i na Żoliborzu, gdzie mieszkałem z mamą. Naszym szefem był Stasinek Sosabowski, syn generała. Jego zastępcą Kazik Jakubowski. Od czasu do czasu pan Rybicki, szef warszawskiego Kedywu, dawał mu jakieś zadanie. To mogło być zastrzelenie jakiegoś kolaboranta, co było nieprzyjemne, albo wysadzanie pociągu. Największą przyjemnością było zrobienie hitlerowca.

- Jaka była Pana pierwsza akcja?

- Wysadzenie pociągu. Pojechaliśmy w okolice Zalesia krytym samochodem i tam było pół godziny marszu. Potem rajd na pociąg, który wiózł auta wojskowe. Podpaliłem kilka z nich, miałem butelki z benzyną. I zupełnie się zatraciłem, zapomniałem, gdzie jestem, akcja się kończyła, padł rozkaz odwrotu, a koledzy siłą mnie musieli ściągać z wagonu.

- A te nieprzyjemne obowiązki?

 - Kolaboranci. Dostaliśmy kiedyś zlecenie na facetów do zastrzelenia. Patrzę na zdjęcie i okazuje się, że jednego znam z Konstancina, chodził w mundurze podchorążego. On, jego matka i siostra współpracowały z Niemcami. Ale facet był przebiegły i wiedział, jak pracuje podziemie. Więc dał ogłoszenie, że zginął, zorganizował swój własny pogrzeb i trzy dni potem uciekł z kraju. Podobno trafił do Włoch do Andersa, a tam się dowiedzieli, że donosił, i go rozstrzelali.

  Ale moja pierwsza akcja tego typu to był pan denuncjujący polskich oficerów, którzy nie pojechali do obozów niemieckich. Dostał od podziemia karę śmierci. Zawieźliśmy go do lasu. Na szczęście nie ja miałem rozkaz zastrzelić tego człowieka. Co innego zastrzelić podczas akcji, co innego na zimno. Pilnowałem drogi przebrany w niemiecki mundur. I nagle zobaczyłem kobiety, które z Poznańskiego, czyli zza zagranicy, niosły gęsi, kury, jakiś prowiant. Zamarły na mój widok. Przepędziłem je, krzycząc: raus! Więc jeśli ktoś powie Pani, że był jakiś przyzwoity żandarm niemiecki, to byłem ja.

- Co myśleliście o dowódcach i rządzie emigracyjnym w Londynie?

- To był dla nas wielki autorytet. Busola moralna. Ja dopiero po wojnie dowiedziałem się, jakie tam były stosunki. Że generał Sosnkowski podczas powstania nie wyjechał nawet z Włoch, nie pojechał do Londynu. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie książka prof. Jana Ciechanowskiego. Kiedy się czyta stenogramy dowódców - ręce opadają. Jeden generał powiedział, że drugi (Okulicki "Niedźwiadek") nie nadaje się do misji, którą dowództwo chce mu powierzyć. Ale czuje się obrażony, bo go nikt nie pyta o zdanie. Nikt nie słuchał Iranka-Osmeckiego, który miał doskonałe informacje. Na przykład taką, że Niemcy dostali wzmocnienie. Mają czołgi. I że lepiej poczekać, aż Rosjanie rzucą się na te czołgi. I jeszcze okazuje się, że problemy wynikają z tego, że "Monter" ma żal do "Bora"-Komorowskiego, że to "Bór", a nie on - faktyczny dowódca powstania - podpisuje telegramy do Londynu. Takie mieli zmartwienia.

- We Francji spisał Pan swoje wspomnienia. Z Konstancina i z powstania, z zastrzeżeniem, że wciąż nie może pan opowiadać niektórych historii.

 - Bo to nie ma sensu. Jest taka scena, która staje mi przed oczami, kiedy ktoś znowu mnie pyta mnie o sens powstania. Kiedy zostałem ranny, przeniesiono mnie w końcu ze szpitala na Lesznie do szpitala na ulicy Długiej. Tam przez otwarte okno usłyszałem okrzyki radości: na Kilińskiego powstańcy zdobyli mały czołg niemiecki. Cała okolica zleciała się wiwatować. Aż nagle - wybuch. Potworny. Zdobyty czołg okazał się koniem trojańskim, naszpikowanym ładunkami wybuchowymi. Zabił trzysta osób. Szczątki ciał, trupy, zawodzący ludzie bez nóg, rozerwane ciała dzieciaków. O takich rzeczach trudno mówić.

= Jak Pan wyszedł z powstania?

- Psim swędem, proszę pani. Leżałem w jakiejś piwnicy na Czerniakowie. Kilka razy ranny, z odłamkami pocisków wyciąganymi na żywca z podbrzusza i pośladków, przerzucany od szpitala do szpitala. Wiedziałem, że nie będzie zorganizowanej ewakuacji, byłem pewien, że będę leżał do momentu, aż do piwnicy wejdą Niemcy i mnie dobiją. Nawet zastrzelić się nie mogłem, bo odłamek sparaliżował mi prawą rękę. W końcu Niemcy weszli i... ocalałem. Ten paradoks dobrze opisał Bratny. Potem przeniesiono mnie w aleję Szucha, a tam załadowano razem z sześcioma innymi rannymi do wojskowego ambulansu i zawieziono do Szpitala Dzieciątka Jezus. Po dwóch dniach z tego transportu żyłem tylko ja. W zasadzie to umierałem również, tylko powoli. Któregoś dnia z mojego brzucha wytrysnęła fontanna ropy, w ten sposób pozbyłem się odłamka z otrzewnej. I przeżyłem. A potem zacząłem kombinować, jak wyrwać się z tego piekła i dotrzeć do Konstancina, do mojego matecznika. Wiedziałem, że z Warszawy nie można wyjść bez papierów. Zobaczyłem, że obok stoi jakiś cywilny wóz wyładowany aparatami rentgenowskimi. Skrzynie są piętrowo poukładane. Wlazłem na górę, trzymałem się tych lin, konie ciągnęły wóz do Milanówka, do szpitala, a potem do Grodziska. Przy Dworcu Zachodnim podeszli do wozu żandarmi, sprawdzili papiery woźnicy i sióstr zakonnych, które odpowiadały za te aparaty, a mnie na górze nie zobaczyli. W Grodzisku ukrywali się znajomi i zawieźli mnie do lekarza. Matka przyszła do mnie piechotą z Konstancina. Mieszkała tam pod fałszywym nazwiskiem Malinowska.

- Ukrywała się ze względu na Pana działalność w Kedywie?

- Nie tylko. Matka ochrzciła się, kiedy poznała mojego tatę. Jej rodzina, ojciec, to byli religijni Żydzi i mieli o to do matki pretensje. W każdym razie mieszkała u pani Olewińskiej, która wcześniej nazywała się Strasburger. Ma drzewko w Yad Vashem za pomoc mojej matce.

- Proszę Pana, to dość niesamowita ewakuacja, zważywszy na okoliczności. Koledzy mieli szczęście, jeśli trafili do oflagu.

- Powtarzam to wielokrotnie. Już nie zliczę tych przypadków, które sprawiły, że możemy sobie tak rozmawiać.

- Od razu po wojnie zdecydował Pan o wyjeździe z Polski?

- Szybko to przyszło. W 1945 pojechałem do Gdańska. Nie była to jakaś przemyślana decyzja: Warszawa zburzona, a tam morze i przygoda. I jeszcze: nie dostałem się na chemię na Politechnice w Łodzi. Pracowałem więc w Biurze Odbudowy Portów w Gdańsku, razem z innymi akowcami, głównie ze Lwowa. Niby wszystko normalnie: sylwester 1945/46, tańce na molo, śmiechy, alkohol, ale widziałem, co się dzieje: zaczęło się mówić, że AK to faszyści, za niewinne żarty o brodatym Marksie groził areszt. Wiedziałem, że mój ojciec żyje, siedział w oflagu, potem został szefem obozu uchodźców, w 1946 roku był przez chwilę w Paryżu. W ciągu pół godziny zdecydowałem, że wyjeżdżam. Mama mi dała obrączkę na wypadek, gdybym bardzo potrzebował pieniędzy. W dwa tygodnie z moim kolegą Wackiem Kocem dotarliśmy do Paryża. Sześć dni po moim wyjeździe cała ekipa z Gdańska została aresztowana, naszym szefem był bowiem niejaki pan Pohoski. Też akowiec, ale już na smyczy komunistycznej bezpieki. Prawdopodobnie tych kolegów wystawił. Ten pan Pohoski został potem attaché handlowym w Egipcie. Spotkałem go w Paryżu. Pytał, czy piję kawę po obiedzie. Ja się zdziwiłem, że on pyta, bo wiedział, że ja raczej bieduję i nie stać mnie na kawę. On mi powiedział, że jakbym chciał, to będę mógł pić. Potem się zorientowałem, że to zawoalowana propozycja współpracy. Wiedziałem, że część kolegów angażuje się w nowy ustrój. Romek Bratny zdecydował, że chce spróbować. Wrócił z oflagu do komunistycznej Polski, dokonał samokrytyki. Nie miałem do niego pretensji. Chciał być podziwianym pisarzem i został nim. Wciąż jest moim przyjacielem.

- Miał Pan poczucie porażki?

 - Ja się nie mażę, proszę pani. Nie miewam depresji. Wychowanie w Konstancinie ukształtowało mnie na silnego człowieka. W Kedywie uczyli nas, żeby czuć się jak myśliwy, a nie jak zwierzyna łowna [uwaga na formację duchową służb specjalnych!!!] – przypis AD]. Wtedy cieszyłem się, że żyję. Dziś też się cieszę.

- Jak udało się Panu wydostać z Polski?

 - Z Wackiem pojechaliśmy do Cieszyna, a potem przez zieloną granicę. Na nartach, Wacek od drzewa do drzewa, bo nie bardzo potrafił. Dotarliśmy do Polskiej Misji Wojskowej w Pilznie. Potem przez Monachium do dawnego obozu jenieckiego w Murnau. Teraz był to obóz dla uchodźców, a jego dowódca znał naszych ojców. Ucieszył się i powiedział, że załatwi nam stypendia naukowe we Francji. Ucieszyliśmy się bardzo i zapytali, ile to potrwa. Powiedział, że bardzo szybko, najwyżej rok. Podziękowaliśmy uprzejmie, odeszliśmy, a gdy stracił nas z widoku, pognaliśmy z powrotem na pociąg do Monachium, a potem do Baden-Baden. Perspektywa spędzenia miesięcy w dawnym obozie jenieckim wydała nam się koszmarna.

- Znaleźliście lepszą opcję w Baden-Baden?

 - Tam stacjonowały władze francuskiej strefy okupacyjnej. Spotkaliśmy też delegata Polski Ludowej, który powiedział, że wyśle nas do Francji, ale musimy zorganizować jakieś mundury. Bo mógł nas wysłać tylko jako wojskowych.

- Nie namawiał was na powrót do Polski, tylko pozwolił jechać na Zachód?

- Do 1947 roku można powiedzieć, że sytuacja była płynna. Był jeszcze u władzy Stanisław Mikołajczyk, komuniści nie zacisnęli szczęk i granic. A ten pan kapitan Dunin-Żupański w ogóle się takimi drobiazgami jak kręcący się po Baden-Baden żołnierze nie przejmował. Handlował na potęgę kawą i samochodami, między innymi z moim stryjem Kazimierzem. Kilka dni wcześniej stryj powierzył mu złoty zegarek w nadziei na udaną transakcję. A my nie byliśmy ani kawą, ani samochodem. Dotarliśmy do Paryża, do stryja, który powiedział, że w hotelu obok zakwaterowany jest mój ojciec.

- Zastał Pan ojca?

- Portier powiedział, że jest tam jedynie madame Likiernik. Otworzyła przystojna kobieta, wdowa, którą ojciec poznał w obozie jenieckim. Poinformowała, że ojciec siedzi ze znajomymi w kawiarni. Obok budynku Comedie Française. Poszliśmy tam. Ojciec zapytał: "Kto pan jest?". Ja na to: "Twój syn". Bardzo się ucieszył. Wiedział, że wszyscy żyjemy, ale myślał, że ja jestem w Gdańsku. Zabrał mnie razem z Kocem do Turyngii. Potem dostał pracę w Belgii, potem w Niemczech, ja wróciłem do Paryża.

- A co z nową Madame Likiernik?

- To się skończyło. Mama o niej nic nie wiedziała. Zresztą musiała być przyzwyczajona do takich sytuacji, bo tata zawsze był bardzo zainteresowany kobietami. To zainteresowanie miało chyba związek z tym, że był kawalerzystą. Taki etos. Ale ja się do tych spraw nie mieszałem i nie odziedziczyłem takich nadzwyczajnych zdolności, raczej średnie. Kiedyś chciałem pocałować dziewczynę, a ona mi powiedziała, że dla dziewicy pocałunek jest ślubem. Od razu odechciało mi się całowania. W każdym razie w 1947 roku udało się mamę ściągnąć do Francji. Przyjechała z 9-letnią siostrzenicą, bo siostra mamy zginęła w warszawskim getcie. Zamieszkały w Paryżu, w pokoiku sublokatorskim. Kiedy urodziła się moja córka, przychodziła do nas opiekować się dzieckiem. Z ojcem mieli poprawne stosunki, ale się nie widywali zbyt często. Dopiero kiedy ojciec się zestarzał, przyjechał do Paryża i zamieszkali razem.

- Z czego Pan żył w Paryżu?

- Klepałem biedę. Powiedziałem, że jestem jeńcem wojennym, więc dostawałem kartki żywnościowe. Część wymieniałem u sklepikarza na pomarańcze i daktyle. Dostałem później awersji do tych owoców. Zapisałem się na darmowe kursy na Sorbonie i dowiedziałem się, że można się starać o akademik. Poszedłem do szkoły nauk politycznych. Bez egzaminu na szczęście, bo egzaminu pisemnego tobym nie zdał. Stanąłem w jednej z siedmiu kolejek i miałem szczęście, bo panienka, która przyjmowała podania, poznała polski mundur - jej dziadek był Polakiem. Przełożyła moje podanie, żeby było rozpatrywane jako pierwsze. Dostałem japoński pawilon, świetne miejsce, nie do porównania z parszywym hotelem, w którym mieszkałem. Jeszcze wtedy i ojciec, i stryj musieli mi przysyłać pieniądze. Ojciec z coraz większym trudem. Najpierw przejął placówkę Misji Polskiej w Baden-Baden. Kiedy to się skończyło, zaczął robić interesy w Belgii. Nie szły mu w ogóle. Jakiś znajomy polecił go na szczęście na stanowisko szefa oddziału IRO - International Refugees Organization. To była dla niego wielka zmiana, dostał do dyspozycji dom, szofera, służącego, którego syn służył w SS i zginął. Strasznie narzekał na Anglików, Francuzów, mówił, że tylko Polacy byli do rzeczy. Nie powiedziałem jeszcze, jak nie zostałem Chopinem.

- A jak Pan nie został Chopinem?

- Kiedy zacząłem studia, wysłali nas na badania lekarskie. Lekarz wziął mnie na bok i powiedział, że mam plamkę na płucach. Skierował mnie na dożywianie. Dwa razy dziennie musiałem zjadać dwa ciepłe posiłki. Nie jestem Chopinem, bo nie umarłem na gruźlicę ani nie potrafię grać na fortepianie.

- We Francji błyskawicznie się Pan ożenił. Czym pan zaimponował przyszłej żonie, Anne?

- Proszę pani: urokiem osobistym. Dziś już pani tego nie zauważy, ale miałem dużo uroku i panie były na to czułe. Po trzech miesiącach znajomości zdecydowaliśmy się na ślub. Anne pochodziła z nauczycielskiej rodziny na południu Francji. Ta rodzina uważała mnie za dzikusa ze Wschodu. Miałem silny akcent, a co najgorsze nie doceniłem fois gras ani bordeaux, które wyciągnięto z piwnicy specjalnie na okazję naszego kameralnego ślubu. Już nigdy nikt z rodziny Anne nie chciał rozmawiać ze mną o jedzeniu. Uznali, że się nie znam. Ojciec nie dojechał na mój ślub, ponieważ Francuzi nie dali mu wizy. Odebrał to jako straszne świństwo.

- Ojciec polubił Francję?

- Polubił, nie miał wyjścia. Ale im był starszy, tym intensywniej żył przeszłością. Pamiętam, jak w Paryżu zabrałem go na pokaz filmu "Lotna" Andrzeja Wajdy. Miał już pewnie 80 lat. I kiedy kawalerzyści na ekranie rozpoczęli szarżę - ojciec wstał z podniesioną ręką, krzycząc: "Ha! Ha! Hurraa!". Musiałem go na siłę uspokajać: "Tato, siadaj!". Po wojnie i mama, i ojciec odmłodzili się w nowych dokumentach o cztery lata. Ale ojciec na nagrobku ma prawdziwą datę urodzenia. A mama kazała mi przysiąc, że tej daty prawdziwej nie ujawnię nawet po jej śmierci.

- Kiedy przyjął Pan francuskie obywatelstwo? W emigracyjnym Londynie przyjęcie brytyjskiego paszportu skutkowało ostracyzmem jeszcze w latach 70.

- Ja też się nie spieszyłem. Ale w 1958 roku pojawiła się możliwość wyjazdu do Polski. Mogłem tam pojechać wyłącznie jako obywatel francuski. Odwilż zbiegła się z premierą książki Bratnego. Więc wyrobiłem paszport i pojechałem. Przekroczyliśmy Olzę w Cieszynie, a za mostem stał komitet powitalny. Romek Bratny z żoną, 30 osób. Wysiadłem z samochodu w moim niebieskim perkalowym ubraniu. Ten materiał wcale się nie gniecie, więc chłopaki myśleli, że ja się jakimś cudem dowiedziałem, że czekają, i przebrałem się przed granicą. A ja w tym ubraniu przejechałem 2700 km! Byłem bardzo wzruszony. W Warszawie czułem się jak bohater. Książka była już znana, a Bratny mówił, że Skiernik "Kolumb" to ja. Ten splendor w Warszawie dał mi do myślenia. Postanowiłem, że podniosę głowę. Powiedziałem żonie: "Albo za trzy miesiące znajdę pracę mnie godną, albo jestem kretynem".

- Czym się Pan zajmował?

- Byłem reprezentantem handlowym, żona była opiekunką społeczną. Wiązaliśmy koniec z końcem, ale ledwo. Nie mam żyłki do interesów, odziedziczyłem to po ojcu. Wcześniej całą stertę CV wysyłałem, zaznaczając moje doświadczenie w ruchu oporu. Pisałem, że jestem byłym oficerem, ale to dla Francuzów była żadna rekomendacja. Tym razem dałem ogłoszenie w "Le Monde". Już nie pisałem, że walczyłem, ale że mam kompetencje. Odpisali z Philipsa. Zobaczyli, jak wyglądam, jak mówię, co potrafię. Z dnia na dzień zostałem zastępcą dyrektora fabryki. Zajmowałem się aprowizacją, zakład zatrudniał tysiąc osób. Okazało się, że przydaje się organizacja pracy, której nauczyłem się w Kedywie: zaufanie do ludzi, delegowanie obowiązków, logistyka. Pracowałem w tym Philipsie do emerytury. Kiedy wspinałem się na szczyt, kiedy walczyłem o swoją pozycję - praca wydawała mi się fascynująca. Potem trochę się nudziłem, jak koń hippiczny zaciągnięty do kieratu. Ale w końcu wytłumaczyłem sobie, że nudzenie się w mojej sytuacji jest idiotyczne. Dobra praca, dobre pieniądze, fajna rodzina. Czego chcieć więcej?

- Pracował Pan w międzynarodowym koncernie, musiał pan współpracować i z Francuzami, i z Niemcami. Czy potrafił Pan być miły dla Niemców?

- Znosiłem ich, z wyjątkiem tych z SS. Raz, już w latach 70., miałem przygodę. Pojechaliśmy z żoną do Niemiec z młodym niemieckim współpracownikiem. Rozmawialiśmy o wojnie i od razu zauważyłem, że on nic nie rozumie. Zostaliśmy na weekend, bo Anne chciała obejrzeć w muzeum w Hamburgu świetną kolekcję malarstwa średniowiecznego. Potem z tym młodym Niemcem pojechaliśmy do Lubeki. Kiedy wracaliśmy ze spaceru, on zaczął rozmawiać z innym Niemcem grabiącym trawnik przed swoim domem. Okazało się, że to dyrektor oddziału naszej firmy. Słyszałem wcześniej od znajomych Holendrów, że jeden z dyrektorów w firmie był w SS, ale takie spotkanie bezpośrednie - to mnie zmroziło. Dostałem skurczu żołądka, zawrotu głowy. Poczułem, dosłownie, żądzę mordu, nienawiść! Odwróciłem się na pięcie, wróciłem do samochodu, siedziałem tam pół godziny. To był SS-standartenführer, członek NSDAP, adiutant samego Reinharda Heydricha - szefa gestapo! Kolega był bardzo zmartwiony, obiecywał, że załagodzi sytuację, żeby ten były esesman nie narobił mi kłopotów. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że się wywinął wymiarowi sprawiedliwości.

- Dzieci Pana mówią po polsku?

- Córka mówi bardzo dobrze, chociaż się kryguje. Nic dziwnego, spędziła dzieciństwo z moją mamą. Z synem jest już gorzej. Ale proszę, syn przyjeżdża ze mną do Polski, chce być moim ochroniarzem. Zainteresował się przeszłością ojca, kiedy kilkanaście lat temu spisałem swoje wspomnienia.

- Często odwiedza Pan Polskę?

- Co roku 1 sierpnia jestem w Warszawie. Coraz mniej kolegów, coraz trudniej jest mi się poruszać. Zawsze się zastanawiam, czy tę sierpniową przygodę przeżyję. Ale nawet jak nie, to też dobrze. Mam miejsce na cmentarzu Powązkowskim na taką małą skrzyneczkę. W razie czego rodzina zaoszczędzi na transporcie.

- Nie wiem, co powiedzieć.

- Przecież tylko żartuję!

 

Stanisław Likiernik urodził się w 1923 r. w Garwolinie. Był oficerem AK, członkiem Kedywu. W powstaniu walczył w zgrupowaniu "Radosław". Jest pierwowzorem jednej z postaci powieści "Kolumbowie rocznik 20" Romana Bratnego. Od 1946 r. mieszka we Francji. Jego wspomnienia zawiera opublikowana w czerwcu 2014 r. książka Emila Marata i Michała Wójcika "Made in Poland. Opowiada jeden z ostatnich żołnierzy Kedywu Stanisław Likiernik" (dostępna w Publio.pl i  Kulturalnysklep.pl)

.